Wyobraź sobie, że znajdujesz się w małym, zupełnie ciemnym pomieszczeniu, do którego za nic nie dochodzi żaden, nawet marny promyk światła. Jeśli masz możliwość zamknij się w nim naprawdę. Tylko na chwileczkę. Wiesz gdzie jest wyjście, prawda? Wiesz gdzie zapalić światło i jak się wydostać. Ale odłóż to na chwilę na bok, wyobraź sobie, że nie masz pojęcia jak stąd wyjść, że po kilku próbach zaczynasz tracić orientację, że spędzasz w tym ciasnym, ciemnym pomieszczeniu kilka godzin, a zapasy wody i jedzenia powoli się kończą, zaś twoja świadomość zaczyna coraz głośniej podpowiadać, że możesz zostać tu już na zawsze… Przerażające? Dla mnie bardzo. Myślę, że właśnie dlatego fragment, w którym mały William, wracając po zagubiona lampę, sam zgubił się w kopalnianych korytarzach tak bardzo mną wstrząsnął. I tak bardzo utkwił w pamięci.

Ale ta książka to nie tylko opowieść o wyniszczającej pracy w kopalni, ale także o innych zajęciach, wykonywanych przez najmłodszych. Zajęciach, których nie tylko większość z nas nigdy by się nie podjęła, ale o których większość z nas nigdy nawet nie pomyślała.
Górnicy giną. Każda kobieta, która wysyła męża pod ziemię, liczy się z tym, że pewnego dnia może on nie wrócić. […] A jeśli zginie chłopiec, to można urodzić nowego – tak przynajmniej pocieszają się kobiety.*
Poza Williamem wśród bohaterów tych opowieści spotkamy też Roberta, prawdopodobnie pierwowzór Olivera Twista, który w wieku siedmiu lat trafia do wielkiej fabryki bawełny, gdzie codziennie ryzykuje utratę nie tylko małych palców, ale i innych części ciała. Gdzie za każdy błąd czy lekkie opóźnienie dostaje po głowie. Jest i James, ciągany od domu do domu przez swojego ojczyma i żebrzący o dach nad głową, jedzenie czy marny grosz, który pozwoliłby mu na przeżycie kolejnego dnia. Ojciec Georga zmarł, gdy chłopiec miał zaledwie pięć lat, tym samym zmuszając go do zostania pomocnikiem mistrza kominiarskiego i codziennego wspinania się po wąskich, ciemnych, pełnych niebezpieczeństw kominów. Kominów, w których wystarczy dosłownie sekunda, by chłopiec też pożegnał się z życiem. Jest i Lizzie, dziewczyna od wszystkiego, która w ciągu kilku godzin, potrafi (a właściwie musi) wykonać więcej domowych czynności niż ja czasem przez cały tydzień. No i Charlie, który w wieku trzech lat trafia do czegoś na kształt szkoły, by po czterech latach nauki zostać z niej zabranym i trafić do fabryki garnków.

Dzieci rewolucji przemysłowej to książka, która nikogo nie pozostawi obojętnym. Zaskakuje, wstrząsa, przeraża. Przyprawia o szeroko otwarte oczy, o gęsią skórkę, o bezdech, o zaciskanie pięści z bezsilności. Każda z tych historii wprawia w osłupienie, a świadomość tego, że mimo upływu wielu lat i ogromnego rozwoju techniki, do wielu rzeczy nadal wykorzystuje się najmniejsze rączki, jest zatrważająca. Polecam ogromnie, a na koniec zostawiam was z takim cytatem do przetrawienia:
Węgiel to nie tylko surowiec, to symbol. Wcześniej paliło się drewnem, torfem, czym się dało. Teraz kilka bryłek węgla ogrzeje dom na długie godziny i pozwoli ugotować obiad. Nikt nie zastanawia się, skąd pochodzi surowiec, który jest do życia konieczny, a na pewno znacznie je ułatwia. W XIX wieku to węgiel z kopalni z Yorkshire, gdzie szyby otwierają pięciolatki, w XXI – kobalt do produkcji telefonów komórkowych z kopalni w Kongo, gdzie siedmiolatki gołymi rękami przesiewają ziemię. Kupiec dostaje produkt i o więcej nie pyta.**
Katarzyna Nowak, Dzieci rewolucji przemysłowej. Kto naprawdę zbudował współczesny świat. Prawdziwe historie, Kraków, Znak Horyzont 2019
*s. 181
**s. 128