Jak bardzo w naszym życiu może namieszać jedno, pozornie niewinne pytanie? Otóż zadane w nieodpowiednim czasie, w nieodpowiednich okolicznościach, a przede wszystkim nieodpowiedniej osobie, może raz na zawsze przekreślić wszystko, co skrupulatnie przez lata budowałyśmy. A potem zostajemy z zupełnie innym: czy było warto?
Czasem tęsknię za czymś, czego nie potrafię nazwać, uśmiecham się do ludzi, chociaż w sercu mam bałagan*.
Wydawać by się mogło, że Zuzanna ma wszystko, o czym marzy niejedna kobieta. Kochającego męża, może niezbyt romantycznego, ale takiego, przy którym czuje spokój i bezpieczeństwo, a to chyba na pewnym etapie staje się znacznie ważniejsze niż świeczki, kwiatki czy niespodziewane randki. Dwójkę uroczych dzieci, które dają jej mnóstwo szczęścia, dodają skrzydeł i dla których mogłaby poświęcić naprawdę wiele. No i pracę, może nie wymarzoną, ale jednak dość stabilną, dającą satysfakcję i w zasadzie wolną od stresów. Czy można chcieć więcej?
Okazuje się, że można. A pragnienie pojawia się w najmniej oczekiwanych okolicznościach, w trakcie spotkania ze szkolnymi przyjaciółkami, wtedy, gdy wspomniana zostaje pierwsza wielka miłość Zuzanny, gdy kobieta przypomina sobie o tych motylach, które wówczas szalały w jej brzuchu. Gdyby tak mogły polatać jeszcze przez chwilę… Krótką chwilę, która przecież nikomu nie powinna zaszkodzić…
Jak ci brakowało motyli, to sobie je, kurwa, mogłaś narysować!**
Mój największy problem z tą książką polega chyba na tym, że zupełnie nie potrafiłam nie tylko utożsamić się z główną bohaterką, ale wykrzesać z siebie choćby odrobinki cieplejszych uczuć. Jej postępowanie było dla mnie tak niezrozumiałe, że momentami aż głupie, przez co przez znaczną większość lektury zastanawiałam się raczej o co ci babo chodzi?, pukając się lekko w głowę, żeby pod koniec zamiast wzruszenia i łez pojawiło się u mnie co najwyżej wzruszenie ramion i spojrzenie pełne politowania. Tym bardziej, że zakończenie sprawiło, iż przestałam ją rozumieć jeszcze bardziej. Jak można tak bardzo idealizować kogoś, kto tak głęboko nas zranił? Kto zostawił nas w momencie, gdy najbardziej go potrzebowaliśmy? Kto odszedł wtedy, gdy absolutnie nie powinnyśmy zostawać same? Jasne, każda z nas pragnie czasem motyli w brzuchu, jasne, niejedna mężatka może być swoim małżeństwem znudzona, ale czy naprawdę szczęścia trzeba szukać wówczas tam, gdzie po szczęściu została ogromna pustka?
Może to kwestia różnicy wieku, może tego, że trudno byłoby mi swoją pierwszą miłość idealizować, bo będąc z nim po dziś dzień, zwyczajnie wiem już, że do ideału mu bardzo daleko. Może tego, że nikt nigdy mnie tak nie skrzywdził i nikt nigdy nie kazał mi stanąć przed tak trudnym wyborem. Nie wiem. Faktem pozostaje jednak to, że choć książkę czytało mi się dobrze, choć autorka poruszyła bardzo istotny i chyba też ostatnimi czasy dość topowy temat, mimo że zasiała w głowie kilka pytań i wątpliwości, że zmusiła do zastanowienia się nad własnym życiem i obudziła lekkie pragnienie pogoni za motylami (choć mimo wszystko wolę je sobie jednak narysować), to jej bohaterka wywołała we mnie w większości negatywne uczucia. Nie lubię Zuzanny. I nie polubię, chyba że coś kiedyś sprawi, że będę w stanie ją zrozumieć… Choć mam nadzieję, że nie.
Magdalena Witkiewicz, Cześć, co słychać?, Poznań, Wydawnictwo Filia 2016
*s. 306
**s. 262