Dawno żadna książka nie zaskoczyła mnie takim zakończeniem. Przewróciłam ostatnią kartkę, zamknęłam Coraz mniej olśnień, siadłam tępo wgapiając się w przestrzeń, pewnie z otwartą gębą (choć tego nie gwarantuję, bo nie widziałam, ale M. się podśmiewał, więc zakładam, że musiałam wyglądać co najmniej komicznie), z niemym pytaniem na ustach. A w głowie rozbrzmiewało mi tylko coraz głośniejsze: ale jak to? Jak to możliwe, że dałam się tak zwieść? Pytania, które sprawiły, że musiałam na nowo zacząć sobie układać wszystkie elementy układanki. I wiecie co? Pasowały… Pasowały idealnie, a ja dalej nie rozumiem, jak mogłam tego nie dostrzec.

CorazMniejOlsnien

Lena, Maria i Alina to główne bohaterki i zarazem narratorki powieści Ałbeny Grabowskiej-Grzyb. Kobiety niby zupełnie różne, ale pod pewnymi względami całkiem podobne, samotne, oschłe, ale też pragnące uznania, uciekające przed bliskością, ale podświadomie do niej dążące.

Maria kiedyś była znaną dziennikarką, dziś jest zgorzkniałą kobietą, która nie cofnie się przed niczym, by przywrócić sobie dawny blask i odzyskać coś, co, jak sądzi, niesłusznie zostało jej odebrane.

Alinie (nie)szczęśliwy wypadek pomógł zmienić całe życie, ale jednocześnie sprawił, że z cenionej i odnoszącej sukcesy lekarki, stała się kobietą wyalienowaną. Szarą myszką, ukrytą gdzieś na tyłach kuchni, w której pracuje, starającą się za wszelką cenę nie wyróżniać z tłumu, nie zwracać na siebie uwagi. Kobietą, która uwolniła się od tego, od czego zawsze chciała się uwolnić, ale w tym samy momencie straciła też chyba o wiele więcej, niż mogłaby przewidzieć.

I wreszcie Lena. Lena, która właśnie straciła pracę. Lena, którą poznajemy jako wyrachowaną, egoistyczną, zimną kobietę. Lena, która, jak nam się początkowo wydaje, za nic nie będzie w stanie zdobyć naszej sympatii. Mam wrażenie, że to właśnie Lenie autorka poświęciła najwięcej uwagi, a przez to i ja z największym zainteresowaniem śledziłam jej losy, z przyjemnością patrząc na wewnętrzną przemianę bohaterki i jednocześnie obserwując zmianę swojego nastawienia.

Ogromną rolę w powieści Grabowskiej-Grzyb odgrywają relacje między matką i córką, które będziemy śledzić z niesłabnącą ciekawością, ale też z narastającą gdzieś tam w podświadomości zgrozą, bo w końcu w głowie większości, jeśli nie wszystkich, czytelniczek zapali się czerwona lampka. I pojawi pytanie o to, czy naprawdę każda kobieta powinna decydować się na dziecko, czy każda powinna dążyć do bycia matką.

To, co dodatkowo wyróżnia Coraz mniej olśnień i ogromnie zaciekawia to talent show dla pisarzy, podczas którego poeci, na poczekaniu, układają wiersze zawierające trzy narzucone słowa. Wątpię, by coś takiego mogło mieć u nas jakąkolwiek siłę przebicia (choć we Włoszech ruszyło coś podobnego), ale kto wie. Może to w końcu wzbudziłoby jakiekolwiek zainteresowanie literaturą, skoro coraz to nowsze pomysły nie trafiają już do nikogo, prócz samych moli książkowych, których przecież do czytania przekonywać nie trzeba?

Przy wszystkich zaletach powieści Grabowskiej-Grzyb aż boli rażący brak redakcji. Najbardziej chyba drażniły mnie literówki. Czasem, co prawda, niewpływające znacząco na lekturę, ale innym razem zmieniające całkiem znaczenie słów*, co w pewnym momencie zaczęło doprowadzać mnie do białej gorączki, bo dałoby się je zauważyć przy chociażby pobieżnej korekcie. To samo z przecinkami. Nie jestem mistrzem interpunkcji, od zawsze była ona moją największą bolączką, więc to, że nawet ja potrafię wyłapać przecinki stawiane zupełnie na chybił trafił (bo może trafi?), chyba o czymś świadczy. Szkoda, że w ten sposób potraktowano tę książkę, bo na pewno nie zaszkodziłoby jej odpowiednie oszlifowanie, a mogłoby znacznie pomóc.

Ałbena Grabowska-Grzyb, Coraz mniej olśnień, Warszawa, Wydawnictwo MWK 2012

*np.: nowy zamiast mowy, być zamiast byś, opatrzy zamiast patrzy