Nie tak dawno miałam okazję czytać najnowszą książkę Anny Fryczkowskiej. Po przewróceniu ostatniej kartki byłam jej pisarstwem tak zauroczona, że postanowiłam sięgnąć po wszystko co spod jej pióra (tudzież klawiatury) wyszło. Zaczęłam więc od samiutkiego początku, cofając się do 2007 roku i sięgając po powieściowy debiut tej autorki.
Przenosimy się więc nad morze, gdzie na wczasach odchudzających poznajemy dwie kobitki. Jedna z nich, Baśka, zaczęła tyć po dość traumatycznym przeżyciu, ale o tym dowiadujemy się dopiero później. Początkowo wzbudza w nas ogromną niechęć, jest oschła, nietowarzyska, tak jak nienawidzi swojej wagi, tak zdaje się też nienawidzić wszystkich wkoło. Grubszy czy chudszy nie ma znaczenia, ona po prostu stroni od ludzi, nie lubi ich, nie ma zamiaru wdawać się w żadne kontakty, zawierać z nikim bliższych znajomości. Znalazła się na tych wczasach z jednym tylko przyświecającym celem: schudnąć. Jak najwięcej i jak najszybciej stracić na wadze.
Janina jest jej zupełnym przeciwieństwem. Mimo swojej dość sporej wagi, która i na wczasach odchudzających czyni z niej parszywego hipopotama, mimo niezbyt przyjemnego zapachu i lekkiego posapywania przy każdym ruchu, w czytelniku niemal automatycznie wzbudza ogromną sympatię, bo bije z niej wielka radość życia. Radość życia, która nie przeminęła mimo tego, że i jej życie nie oszczędziło.
Tak się jakoś składa, że te dwie panie trafiają do jednego pokoju hotelowego i choć początkowo nie potrafią znaleźć wspólnego tematu, wkrótce okazuje się, że łączy je więcej niż obydwie by przypuszczały.
Przeraża mnie trochę to, że sam tytuł mógłby kogoś od książki odrzucić. Wrażenie to oczywiście nie bierze się znikąd, wystarczyły niezbyt pozytywne reakcje na fb, skrzywienie mojego M. gdy zobaczył okładkę i moje własne odczucia, które mówią mi, że nie wiem czy sięgnęłabym po tę powieść, gdyby nie znane mi już nazwisko autorki. Tak więc wszystkich potencjalnych czytelników zapewniam, że nie ma się co bać. To nie jest książka o wylewającym się tu i tam tłuszczyku i sposobach na dietkę. Nie, to powieść po trochu o przyjaźni, a w ogromnym stopniu o umiejętności czerpania radości z życia, w każdym jego momencie.
Fryczkowska, zresztą nie jako pierwsza i zapewne nie jako ostatnia, stara się udowodnić, że najważniejsze jest to co w środku, to jak reagujemy na świat i ludzi, czy lubimy to co dookoła nas i przede wszystkim czy lubimy samych siebie, czy czujemy się dobrze we własnym ciele, czy potrafimy dostrzec własne zalety i skupić się na nich, zamiast na tym, co złe. Bo przecież jeśli my sami to potrafimy to i inni ludzie nie będą zwracać aż takiej wielkiej uwagi na nasze wady. To co wydaje się ważne to też fakt, że każdy człowiek lubi co innego, to co jednemu się nie podoba może szalenie podobać się drugiemu i odwrotnie, a waga czy wygląd w ogóle nie jest przecież tym, co ma nas w jakiś sposób blokować.
Zastanawiam się jednak czy książka Fryczkowskiej mogłaby przypaść do gustu osobom chudym (nie szczupłym, chudym właśnie) i jakoś nie jestem co do tego przekonana. Wydaje mi się, że niestety, ale autorka poszła trochę w ten stereotyp o tym, że jak ktoś jest chudy to jednocześnie nie może być szczęśliwy, bo ciągle sobie odmawia a to czekoladki, a to kawałka ziemniaczka. A ja sobie myślę, że i takie osoby mogą znaleźć szczęście w czymś innym, nie w jedzeniu, a chociażby… w wytykaniu palcami grubszych od siebie ;). To tak z przymrużeniem oka oczywiście, w każdym razie szczęście chyba nie zależy od tego co nam pokazuje wskaźnik wagi. Poza tym o otyłości się często mówi, że to wina genów albo leków albo schorzeń jakichś, a jakoś mało kto myśli tymi samymi kategoriami jeśli chodzi o zbyt mało ciałka, a przecież to też może wynikać z tych samych powodów, niekoniecznie z tego, że dziewczyna się katuje ćwiczeniami od rana do nocy i jedzie na samych odtłuszczonych jogurtach. Tak jak otyłemu może być ciężko zrzucić parę kilo, tak i chudemu może być zwyczajnie ciężko przytyć.
W każdym razie Straszne historie o otyłości i pożądaniu to dobra książka. Może odrobinę zbyt przewidywalna, może zbyt oczywista i zbyt często podająca nam wszystko na tacy, ale jednak dobra. Czyta się ją szybko, niemal chłonie, język jest prosty (momentami miałam wrażenie, że zbyt prosty, ale w tym przypadku to nie jest zarzut, broń Boże). I mam tylko lekkie pretensje do siebie samej, że znając najnowszą książkę autorki spodziewałam się czegoś więcej, zapominając momentami o tym, że to powieściowy debiut przecież i właściwie z definicji nie może być aż tak udany jak powieść wydana pięć lat po nim.
Anna Fryczkowska, Straszne historie o otyłości i pożądaniu, Zakrzewo, Wydawnictwo Replika 2007.