Och, jak ja nie lubię porównań. Strasznie nie lubię, a zawsze się na nie łapię. No bo jak nie skusić się na książkę, którą porównuje się do dzieł znanych i lubianych, do książek (czy filmów), które czytałam z fascynacją i zachwytem? Tak sobie zawsze myślę jak to dobrze, że przez Dziennik Bridget Jones (w wersji ksiażkowej, bo filmową uwielbiam!) nie mogłam przebrnąć, bo nie wiem czy starczyłoby mi życia na wszystkie tomy, które się do niej wiecznie porównuje. Czasami zresztą ze szkodą, ale już mniejsza z tym. W każdym razie łapię się zawsze na te porównania, ślinię się na te ksiażki, bo myślę sobie, że wreszcie coś co dorówna temu czy tamtemu. Rzadko dorównuje, niestety.

Gdy Isabelle w spadku po zmarłej siostrze otrzymuje dom w Mazatlán, miasteczku położonym w zachodnim Meksyku, nie ma pojęcia, że zastanie go w takiej ruinie. Tym bardziej nie oczekuje zastania w nim siostrzenicy, o której nie miała pojęcia. A już na pewno nie spodziewa się, że owa siostrzenica okaże się właściwie dzikim stworzeniem spędzającym całe dnie w piwnicy lub na plaży. Stworzeniem, które je suchy piach, boi się kontaktu z drugim człowiekiem, nie mówi, nie patrzy nikomu w oczy i dysponuje tylko czterema minami, wyrażającymi kolejno radość, przestrach, neutralność i obojętność. Jak z tego tworzenia zrobić w miarę normalnie funkcjonującego człowieka? No cóż, okazuje się, że Isabelle potrafi.

I już tylko za to, za samą chęć zmian należą jej się wielkie brawa, bo ja w obliczu takiej sytuacji, nie wykluczam, że obróciłabym się na pięcie i uciekła gdzie pieprz rośnie. W ogóle bardzo podobała mi się postać ciotki Isabelle, nie wiem nawet czy nie lepiej zarysowana niż jej siostrzenica. Podobało mi się to, że postawiła sobie jakiś cel, wcale nie łatwy przecież, i za wszelką cenę starała się go osiągnąć. A już największe wrażenie robiła na mnie za każdym razem, gdy odrzucając wszelką logikę, starała się polegać nie tyle na samej Karen, ale mam wrażenie na własnych uczuciach, na tym dziecku tkwiącym gdzieś głęboko, dla którego świat jest taki prosty.

Co do samej Karen, tak, jej postać zachwyca. Bo prawda jest taka, że bohaterowie będący osobami autystycznymi nigdy nie przestaną mnie fascynować. Ta ich prostota, to spojrzenie na świat, niezwykła pamięć. To niesamowite, że ludzie niepotrafiący sobie poradzić w normalnym życiu, mogą posiadać tak wiele umiejętności, w większości niedostępnych dla tych normalnych. To zaś co najbardziej mnie w nich zachwyca to ta łatwość przyznawania się do swojej niewiedzy, to, że jeśli czegoś nie wiedzą to po prostu nie wiedzą i już. Nie ma kombinowania, nie ma udawania mądrzejszego niż się jest. Jak bardzo nam czasem tego brakuje, o ile łatwiej by było, gdyby każdy z nas taką zdolność posiadał.  

Co do samej książki, powiedzmy sobie szczerze. Spodziewałam się jednak czegoś lepszego. Nie mogę się zdecydować z czego wynika mój niedosyt. Może z tego, że Forresta Gumpa lubię i cenię zarówno w wersji książkowej, jak i filmowej, choć obydwie się od siebie różnią? Może to fakt, że z autyzmem spotkałam się już we wcześniejszych lekturach, w mojej opinii lepszych niż ta? A może to zbyt wygórowane wymagania wynikające z pojawiających się tu i tam najwyższych ocen? Pewnie każdy z tych czynników jakoś na ten mój odbiór wpłynął. Chociaż tak sobie myślę… Może ja po prostu nie lubię tuńczyków?

Ocena: 4,5/6

Sabina Berman, Dziewczyna, która pływała z delfinami, Kraków, Wydawnictwo Znak 2011.