Charlie i Sam to rodzeństwo niemalże idealne. Wspierający się na każdym kroku, stojący za sobą murem, posiadający, mimo różnicy wieku, podobne zainteresowania i zakochani do szaleństwa w drużynie Red Sox. Nic więc dziwnego, że gdy tylko nadaża się odpowiednia okazja postanawiają zobaczyć swoją ukochaną drużynę choć raz na żywo. A że trzeba w tym celu udać się do innego miasta, w dodatku pożyczonym (czy też ukradzionym, jak kto woli) samochodem sąsiadki, nie posiadając przy tym prawa jazdy? Cóż, dla chcącego nic trudnego. Tyle, że pewne decyzje w naszym życiu nie zawsze należą do tych najlepszych, pewnych rzeczy nie da się zatrzymać, a czasu cofnąć. A to wydarzenie dla St. Cloudów kończy się tragicznie, bo przez jedną zbyt pochopną decyzję jeden z nich już nigdy nie będzie miał okazji dorosnąć.

Mija trzynaście lat, Charlie całkowicie zamyka się w sobie, izoluje od ludzi, od czasu tragicznego wypadku pracuje na cmentarzu Wateride, starając się dotrzymać danej Samowi obietnicy. Że nigdy go nie opuści.W dotrzymaniu słowa pomaga mu niezwykły dar, który otrzymał w dniu wypadku. Widzi zmarłych, nie wszystkich oczywiście, tylko tych którzy znajdują się jeszcze pomiędzy światami, tych, którzy nie zdecydowali się przejść na drugą stronę. Tak jak jego brat, z którym dzięki temu może spotykać się co wieczór, po zachodzie słońca, w ich miejscu, w Lesie Cieni, który zaaranżował na podobieństwo podwórka przy rodzinnym domu. I tak toczy się życie Charliego, dzielone między cmentarz, a Las Cieni, aż do momentu, gdy w jego życiu  pojawia się Tess Caroll, piękna żeglarka, planująca rejs do okoła świata, która wywraca jego życie do góry nogami. Brzmi banalnie, prawda? Ale banalnie nie jest absolutnie, bo mimo tego, że początkowo wydawało mi się, że doskonale wiem jak potoczą się losy bohaterów i że autor nie jest w stanie niczym mnie zaskoczyć. A jednak zaskoczył, wziął moje wyobrażenia i doszczętnie zniszczył każąc czytać kolejną stroną z narastającą niepewnością, bo co będzie jeśli wszystko skończy się nie tak jakbym sobie tego życzyła?

Naprawdę nie pamiętam kiedy ostatni raz czytałam książkę przy której tak trudno byłoby mi się skupić przy końcowych stronach. I mimo tego, że naprawdę bardzo chciałam poznać zakończenie, że chciałam wiedzieć jaki finał będzie miała historia Charliego, Sama i Tess to jednak co chwilę musiałam książkę odkładać, bo spływające łzy nie pozwalały na dalsze czytanie. Musiałam na moment przerwać lekturę, otrzeć łzy, uspokoić się, by znów spokojnie wrócić do tej powieści, która całkowicie wytrąciła mnie z równowagi. Dawno nie czytałam książki, w którą zaangażowałabym się tak mocno, w której tak mocno trzymałabym kciuki za dalsze losy bohaterów.

To naprawdę cudowna opowieść o sile miłości i o dojrzewaniu. O tym dojrzewaniu zwłaszcza. Wiem jak ciężko jest zmieniać pewne przyzwyczajenia. Nie chcemy zmieniać w swoim życiu czegokolwiek, bojąć się, że wszystko może się nam zawalić. Boimy się wziąć odpowiedzialność za swoje własne życie, podejmować dorosłe decyzje, bo łatwiej jest żyć według ściśle ustalonej rutyny. Tyle, że czasem przychodzi ten moment, kiedy nie możemy dłużej trwać zawieszeni w pustce i konieczne jest zmuszenie się do postawienia kolejnego kroku.

Jestem pewna, że Charlie St. Cloud nie spodoba się każdemu, nie jest to książka, która mogłaby trafić w każdy gust, a niektórzy mogą się czepiać, że za dużo w niej fantazji autora. Ja się nie czepiam, uryczałam się przy niej jak głupia, mam wielką ochotę zobaczyć ekranizację. I choć doskonale zdaję sobie sprawę, że moje słowa nie są w stanie oddać całego jej uroku to mam nadzieję, że kogoś, chociaż jedną osobę uda mi się do niej naprawdę zachęcić. Bo warto czasem na moment oderwać się od rzeczywistości.

Ocena: 6/6

Ben Sherwood, Charlie St. Cloud, Warszawa, Prószyński i S-ka, 2010.