Od kiedy pamiętam mam problem z pisaniem o książkach, które zrobiły na mnie duże wrażenie. A Znikająca ziemia, choć jej akcja toczy się powoli i wręcz leniwie, po przerzuceniu ostatniej strony wrażenie pozostawia ogromne.

Nie. My chcemy, żeby nasze straty były racjonalnie uzasadnione. Chcemy być świadkami. Chcemy widzieć, jak nasze życie rozpada się na kawałki.*

Znikająca ziemia rozpoczyna się mocnym akcentem – porwaniem dwóch małych dziewczynek. Całe wydarzenie opisane jest dość szczegółowo, a autorka niemal podaje nam porywacza na tacy, po to tylko, by na kolejne dwanaście miesięcy poszukiwań zepchnąć to zdarzenie jednak na drugi, a nawet i dalszy plan. Nagle oto znacznie ważniejsze stają się dramaty miejscowej społeczności, choć zaginięcie siostrzyczek ciągle przewija się w tle, czasem nawet determinując pewne zachowania kolejnych bohaterek. Bo w powieści Julii Philips to właśnie kobiety zdecydowanie grają pierwsze skrzypce. 

Każdy wygląda lepiej z daleka. Każdy jest milszy, jeśli nie trzeba go słuchać zbyt długo. Gdy mąż się rozłączył, Natasza minęła na łyżwach brata przy bandzie. Obok stała matka, przecierając okulary. Kochać kogoś z bliska – oto jest sztuka.**

Dwanaście kolejnych rozdziałów odpowiada dwunastu miesiącom poszukiwań sióstr Gołosowskich, choć na początku miałam wrażenie, że to raczej nie rozdziały, ale opowiadania, bo w każdym mamy okazję podglądnąć inną bohaterkę. W dużej mierze to kobiety wypełnione smutkiem i rozgoryczeniem. Pełne wkurzenia na otaczającą ich rzeczywistość i rozczarowania własnym życiem. Młode mężatki, które nie czują się w małżeństwie spełnione. Zmęczone matki, które marzą o lepszej przyszłości, jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla swoich dzieci. Córki, które same są rozczarowaniem. Kobiety poszukujące czułości i akceptacji. W różnym wieku, na różnych etapach swojego życia, ale połączone ogromną rezygnacją. Bardzo powolutku poszczególne fragmenty ich życia zaczynają się łączyć w jedną doskonale skomponowaną całość.

A wyjechać stąd można było tylko drogą powietrzną albo morską. Chociaż Kamczatka nie była już obszarem zamkniętym w sensie prawnym, to geografia odcinała ją od reszty świata. Od południa, wschodu i zachodu otaczał ją tylko ocean. A od północy – setki kilometrów gór i tundry, odgradzające półwysep od Rosji kontynentalnej. Nie do przebycia. Szosy na Kamczatce były nieliczne i w bardzo złym stanie: do wsi dolnych i centralnych prowadziły tylko drogi gruntowe, przez większą część roku rozmyte, a dojazd do wsi górnych istniał wyłącznie zimą, gdy przejazdy wyrąbywano w lodzie. Nie było dróg, które by łączyły półwysep z resztą kontynentu. Lądem nie można się było tam przedostać.***

Julia Phillips perfekcyjnie oddała klimat mocno wysuniętego na północ, mroźnego miasteczka. Miasteczka, w którym życie toczy się bardzo niespiesznie i właściwie bez żadnych perspektyw na zmiany. Miasteczka, którego rdzenni mieszkańcy jednocześnie chcieliby iść do przodu i zostać nieco w tyle, zachowując wszystkie przez lata kultywowane tradycje i zwyczaje. Autorka fenomenalnie pokazuje też poczucie straty, jakiejś takiej beznadziei i nieustannego strachu, spotęgowanego dodatkowo przez to jak szybko i łatwo policja zdaje się zapominać o porwaniu siostrzyczek i jak gładko przeszła do porządku dziennego nad sprawą zupełnie innego zaginięcia, które też zresztą wciąż gdzieś się przez większość fabuły przewija.

Człowiekowi się zdaje, że jest bezpieczny, myślała. Kontroluje swój umysł i powściąga reakcje, żeby nikt nie mógł się do niego dobrać, ani oficer śledczy, ani rodzice, ani przyjaciel. Człowiek zdobywa dyplom i stanowisko. Trzyma oszczędności w obcej walucie i terminowo płaci rachunki. Kiedy koledzy go pytają o życie rodzinne, nie odpowiada. Pracuje coraz ciężej. Uprawia gimnastykę. Ubiera się przyzwoicie. Ostrzy swoje emocje jak nóż, żeby bliscy obchodzili się z nim ostrożnie. Myśli sobie, że dobrze się obwarował, a potem w jednej chwili odkrywa, że naraził się na atak ze wszystkich stron.****

Znikająca ziemia doskonale wpisuje się w jesienny klimat, pełny zadumy, melancholii i trudnego do określenia smutku. Choć porwanie sióstr Gołosowskich jest ważnym punktem fabuły, ciężko uznać tę powieść za kryminał. Sama sprawa zaginięcia zostaje zepchnięta na dalszy plan, o poszukiwaniach policji znajdziemy tu tylko jakieś marne wzmianki i choć zniknięcie siostrzyczek stanowi swoistą klamrę wydarzeń i skleja losy poszczególnych bohaterów, mniej lub bardziej ze sprawą związanych, to jednak nie ona jest najważniejsza. Także dla czytelnika, który wcale nie czeka na rozwiązanie zagadki, a raczej z ciekawością śledzi losy reszty bohaterów. Ludzi może nie zaginionych, ale totalnie zagubionych w świecie, w którym przyszło im przyjść.

Julia Phillips, Znikająca ziemia, Kraków, Wydawnictwo Literackie 2019

*s. 300

**s. 169

***s. 63

****.s. 294