Znacie to uczucie rozczarowania, gdy tak bardzo cieszycie się, że w wasze ręce wreszcie trafiło to, czego naprawdę od dawna poszukiwaliście, ale po otwarciu okazuje się, że to jednak zupełnie nie to, czego oczekiwaliście? To uczucie, kiedy macie naprawdę meeeega ochotę na coś słodkiego, ktoś wam przynosi cudownie prezentującą się tabliczkę i już, już, macie zatopić w niej zęby, gdy nagle okazuje się, że to jednak gorzka czekolada? No cóż, tak właśnie było u mnie z książką Weź wyjdź. Napaliłam się na nią strasznie, z niecierpliwością czekałam na to, co mi autor zaproponuje, już w myślach planowałam te wszystkie wycieczki w najbliższe i nieco dalsze zakątki naszego kraju, a tu klops…
Zaczęłam tę książkę czytać właściwie od środka z niecierpliwością odnajdując rozdział o Dolnym Śląsku, gdzie jak sądziłam, autor podsunie mi te wszystkie interesujące miejsca, w których jeszcze nie byłam (a jeśli chodzi o Dolny Śląsk, to naprawdę dość sporo już widziałam), a do których moglibyśmy się udać na rodzinną wycieczkę podczas z utęsknieniem wyczekiwanych weekendów. Co dostałam? Garstkę zachwytów nad pszczołami, historię o księdzu Janie Dzierżonie – ojcu współczesnego pszczelarstwa, opowieść o projekcie Riese i powstanie Gór Sowich w pigułce, trochę o zimowaniu drzew… ach i jeszcze słów kilka o sowach. Cóż, rozczarowanie to mało powiedziane. Żeby jednak nie było, nie poddałam się tak łatwo, licząc na to, że może w innych zakątkach Polski do zobaczenia będę miała znacznie więcej.
Patryk Świątek zabiera nas w podróż po dziewięciu różnych regionach, przy czym osiem pierwszych rozdziałów ma w tytule faktycznie nazwy regionów (Podkarpacie, Warmia, Podhale), ostatni zaś to już nazwa miasta, a mianowicie Łodzi. Najwidoczniej Łódź ze wszystkich polskich miast jest najciekawsza, nieważne… W każdym z tych rozdziałów autor skupia się właściwie na jednej postaci i prowadzi nas jej drogami. W Wielkopolsce spotykamy więc Arkady’ego Fiedlera, na Podlasiu Simonę Kossak, w Łodzi Antoniego Cierplikowskiego. Ostatni rozdział należy do nas, Patryk Świątek zachęca bowiem czytelników do wyjścia, do znalezienia równie ciekawej postaci, która stanie się naszym przewodnikiem i odwiedzenia miejsc, w których mieszkała, pracowała, po których podróżowała.
Niby więc wszystko pięknie, ładnie, a jednak czuję rozczarowanie. Dlaczego? Otóż mam wrażenie, że autor zamiast podsunąć mi zakątki warte odwiedzenia (czego naprawdę oczekiwałam), znacznie bardziej skupia się na całej otoczce historyczno-kulturalnej opisywanych naprawdę dość nielicznych miejsc, zwraca uwagę na zwyczaje zwierząt i roślin, dokładnie opisuje życie i działalność osób, które odegrały znaczącą rolę w danym regionie. Nie twierdzę, że to wszystko nie jest ciekawe. Nie twierdzę, że te zakątki, na których Patryk Świątek się skupia nie są warte odwiedzenia, bo na pewno są i zresztą osobiście wpisałam na swoją listę do zobaczenia chociażby muzeum Kaszubskiego Parku Etnograficznego im. Teodory i Izydora Gulgowskich we Wdzydzach Kiszewskich. Nie twierdzę wreszcie, że Weź wyjdź nie znajdzie swoich fanów, ba, jestem przekonana o tym, że grono czytelników będzie tą pozycją zachwycone, ale sorry, ta książka to jednak nie moja bajka. Zbyt gorzka ta czekoladka.
Patryk Świątek, Weź wyjdź. Sztuka aktywnego wypoczywania przez cały rok, Kraków, Wydawnictwo Znak 2018