Zazdroszczę przeogromnie tym ludziom, którzy mając w domu już jednego psa i jednego półkota (dzielonego właściwie z sąsiadka zza płotu) mogą sobie pozwolić na przygarnięcie jeszcze jednego stworzenia. I to jakiego! Chyba każdy kojarzy wygląda doga niemieckiego. No właśnie. Otóż Fijałkowscy zdecydowali się na przygarnięcie zaledwie dwuletniego psiaka, który na zbliżeniu wyglądał jak piętrowa kamienica z pyskiem zamiast bramy*. W ten sposób w domu Jędrzeja i PAni śmierdząc wiec jak śmierdzi sfermentowana bieda ze śmietnika**, pojawił się Emil.
Najpierw była długa droga nad morze, potem przeprawa z tym śmierdzącym czymś w samochodzie przez kilkaset kilometrów, a w końcu to, co wysiadło, było tak rozpaczliwie smutne i zrezygnowane, patrzące z żałością na świat, zdeptane, zgaszone, z pokoślawionymi nogami, wpadniętymi, niedowidzącymi oczami, z ogonem ciągnącym się po ziemi niczym zszargany tren, ze śladami pogryzienia na grzbiecie, chude, zaniedbane… i cuchnące jak zatkany rynsztok***. Trzeba więc było się jakoś zająć tym zwierzęciem, żeby na powrót odzyskało radość z życia, przysługującą każdego boskiemu stworzeniu. Początki były ciężkie. Brak akceptacji między psami, które nagle nie wiadomo dlaczego zmuszone były nawzajem się chociażby tolerować. Drzwi odrapane do granic możliwości. Przeraźliwe wycie po każdym wyjściu właścicieli z domu, choćby zniknęli na zaledwie pięć sekund. Strach Emila przed tym, że znów zostanie opuszczony. I kończąca się powoli cierpliwość właścicieli…
Pochłonęłam tę książkę (dosłownie!) w kilka godzin. Na przemian śmiałam się w głos i ocierałam łzy wzruszenia. Raz nawet wybuchnęłam płaczem, gdy w którymś z rozdziałów autor wspomniał o suczce collie, która tak długo czekała w schronisku, bez żadnej nadziei, że gdy w końcu ktoś postanowił ją przygarnąć zwyczajnie pękło jej serce, z tej radości. Emil to mimo łatwej formy, bardzo mądra książka. Pokazująca to jak bardzo zależne są od nas zwierzęta. Pokazujące to, jak bardzo oddani są ludzie pracujący czy to w schroniskach, czy w fundacjach zajmujących się ratowaniem zwierząt, w jakikolwiek sposób skrzywdzonych.
Mimo zapewnień autora, jakoby za zwierzętami zbytnio nie przepadał, a do styczności z nimi, był przymuszany tylko i wyłącznie przez słynącą ze swego miłosierdzia PAnię, z każdej strony tej książki wyziera też przeogromna dawka miłości. Miłości jak najbardziej odwzajemnionej zresztą, bo nie tylko Fijoł kocha Emila, ale i Emil darzy swojego pana tak wielkim uczuciem i oddaniem, że gotowy jest za nim łazić krok w krok, nawet jeśli zmierzają właśnie w kierunku toalety.
Dla pewności, dodam tylko, że książkę polecam z całego serca. To dobry humor, mnóstwo ciepła i optymizm w najczystszej postaci.
Ach… i jeszcze jedno! Wiecie, jaki jest szczyt niemożliwości? Ujrzeć Emila bez gila****.
Jędrzej Fijałkowski, Emil, czyli kiedy szczęśliwe są psy – szczęśliwy jest cały świat, Poznań, Zysk i S-ka 2009.
*s. 23
**s. 9
***s. 27
****s. 154