Trzynaście lat i te piękne przyjaźnie. Wrażenie, że wreszcie ma się siostrę, której się nigdy nie miało, pewność, że wie się o drugiej osobie wszystko, pełne zaufanie, wspólne tajemnice, obietnice i plany na przyszłość. I wielkie rozczarowanie gdy okazuje się, że wystarczy zmiana otoczenia, jeden głupi krok, jedno słowo za dużo, żeby wszystko się zmieniło i żeby okazało się, że nie wiemy o swoim najlepszym przyjacielu tak naprawdę nic. Rośnie między nami mur milczenia, nie umiemy zamienić ze sobą swobodnie choć kilku słów, bo choć wydaje się, że wszystko jest po staremu to tak naprawdę zmienił się cały nasz świat. Tak, znam to, pamiętam. Może byłam trochę starsza, trochę jak mi się wydaje głupsza, ale pamiętam doskonale, dlatego może po części uosabiam się z narratorką książki. Dlatego nie odrzucam tej książki w całości, choć bywały momenty, że miałam ochotę rzucić ją w kąt.

Gdy trzynastoletnia Evie nie wraca na noc do domu nikt nie wie co się mogło z nią stać. Nawet najbliższa przyjaciółka, która widziała ją jako ostatnia. Gdy nie wraca na noc drugą i trzecią wszyscy zaczynają się niepokoić, zawiadomiona zostaje policja, a Lizzie stopniowo zaczyna sobie przypominać różne (nie)istotne szczegóły jak dziwny samochód śledzący dziewczynki od czasu do czasu, jak niedopałki papierosów i mężczyzne wystającego wieczorami pod oknem Evie. I zaczynają się pytania. Porwał czy nie porwał? Chciała tego czy nie chciała? Zrobił jej krzywdę czy traktował z miłością? Czy w ogóle jeszcze ją zobaczy, czy jeszcze jej na tym zależy? I właściwie kim naprawdę jest ta dziewczynka, która zniknęła? I kim będzie gdy wróci, o ile w ogóle wróci.

Niestety na niekorzyść książki Abbott przemawia to, że nie tak dawno czytałam książkę, której głównym tematem były porwania dzieci. Nic więc dziwnego, że czytając Koniec wszystkiego non stop dokonywałam porównań z naprawdę niesamowitą książką Wardy, i niestety w tym porównaniu Abbott i jej pisarstwo wypadają naprawdę bladziutko. Styl autorki jest dla mnie dziwnie poplątany, często się gubiłam, momentami miałam wrażenie, że co poniektóre zdania wetknięte są w tekst na siłę, często musiałam przeczytać jedno zdanie ze dwa, trzy razy, żeby w ogóle zrozumieć jego sens. Musiałam wracać do początku strony lub w ogóle do stron poprzednich , by wiedzieć do czego nawiązuje zdanie, które właśnie czytam, a już samo zakończenie zaplątało wszystko dodatkowo tak bardzo, że poważnie, nie wiem o co tak naprawdę chodziło i kto w końcu był kim. Dodatkowo cały czas zastanawiałam się czy coś przeoczyłam i czy są to może wspomnienia dorosłej już kobiety, a nie relacja trzynastolatki, bo naprawdę niektóre wyrażenia, niektóre przemyślenia Lizzie nie mogły wyjść od, jakby nie patrzeć, jeszcze dziecka. Tak więc namęczyłam się przy lekturze przeokrutnie, nadenerwowałam też przy okazji. Ale czytałam wytrwale do końca, bo sam pomysł uważam za niezwykle ciekawy, a przy tym oczywiście chciałam poznać zakończenie, bo jakoś tam się jednak wciągnęłam. I oczywiście naiwnie do samego końca miałam nadzieję, że się do tego stylu przyzwyczaję, że przestanę dostrzegać to co mnie drażni i że dzięki temu będę mogła poznać prawdziwą wartość książki. Przykro mi, nie poznałam.

Ocena: 3/6

Megan Abbott, Koniec wszystkiego, Warszawa, Prószyński i S-ka, 2010.