Zostałam totalnie oczarowana. Oczarowała mnie babcia Lola i jej wspaniałe opowieści. Oczarował uroczy dziesięcioletni Sebastian, tak dzielny, mądry i dojrzały. A przede wszystkim oczarował mnie niezwykły klimat tej powieści, napisanej tak subtelnie, a jednocześnie tak wyrazistej.
Powieść Cecelii Samartin pełna jest barwnych postaci, choć niewątpliwie na plan pierwszy wysuwa się trójka z nich: Sebastian, Lola oraz Gloria.
Sebastian ma dziesięć lat i marzy o zostaniu piłkarskim królem strzelców. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu większość chłopców ma całkiem podobne marzenia, problem z Sebastianem jest jednak taki, że ma on wrodzoną wadę serca. Większy wysiłek fizyczny mógłby więc sprawić, że serce chłopca zwyczajnie by eksplodowało. Jak łatwo się domyślić, ta wrodzona wada przeszkadza mu nie tylko w spełnieniu marzeń, ale chyba przede wszystkim w kontaktach z rówieśnikami i w ogóle innymi ludźmi, którzy obchodzą się z nim jak z jajkiem. Może poza grupą kilku chłopców, którzy obrali sobie Sebastiana za obiekt kpin i gnębień. Odrobinę ukojenia, a może nawet… odrobinę normalności chłopiec odnajduje w domku babci Loli.
Właśnie, babcia Lola, ach, co to za kobieta! To właśnie ona jest pierwsza bohaterką, którą spotykamy na kartach powieści, w momencie gdy jej domek w Bungalow Haven zaczyna płonąć. Od momentu tego wypadku, Lola, na prośbę (a może groźbę?) swoich dzieci przestaje gotować i palić w domu świece, by zapobiec podobnym wypadkom w przyszłości. Wszystko zmienia się po upływie dziesięciu lat, gdy Sebastian odnajduje nieprzytomną babcię, okazuje się, że kobieta miała wylew, a Gloria, Gabi i Mando postanawiają, że to najwyższa pora, by Lola trafiła pod czyjąś opiekę. Po wyjściu ze szpitala jednak ani w głowie jej podporządkowanie się dzieciom i przeniesienie do domu opieki. Zamiast tego postanawia zafarbować włosy na różowo, znów zacząć gotować i nauczyć tej sztuki wnuka, a przede wszystkim doprowadzić do poskładania w całość dawno porozrzucanych elementów.
Zafascynowała mnie też postać Glorii, matki Sebastiana, która właściwie od dnia narodzin syna, zamknęła się zupełnie na resztę rodziny, zapominając o mężu, zapominając o córce, tracąc kontakt z bratem czy siostrą. Nie raz, w trakcie czytania, miałam ochotę porządnie na nią nawrzeszczeć, jej egoizm momentami nie tylko dziwi, ale i zniesmacza, ale jednocześnie wywołuje ogromne współczucie. Wiemy wszyscy jakie to trudne, ale właśnie przykład Glorii pokazuje, że czasem warto schować dumę do kieszeni, bo dzięki temu możemy otrzymać od życia znacznie więcej niż gdy zamykając się na innych, będziemy dostrzegać tylko czubek własnego nosa.
Powieść Cecilii Samartin przesiąknięta jest smakiem i zapachem portorykańskiej kuchni. Uwielbiam powieści, w których jedzenie wysuwa się na pierwszy plan, ale mam wrażenie, że ostatnio coraz mniej autorów jest w stanie aż tak pobudzić moją wyobraźnię, by wywołać obsesyjne przełykanie nagromadzej śliny, burczenie w brzuchu i chęć natychmiastowego pochłonięcia w każdej ilości absolutnie wszystkiego, co przygotowują bohaterowie. Samartin się udało i to, mam wrażenie, bez większego wysiłku.
Jedzenie zresztą w ogóle odgrywa w Mofongo znaczącą rolę. To przy stole babci Loli spotyka się skłócona rodzina, to pod wpływem zapomnianych dawno smaków w jej członkach zaczyna się coś zmieniać, to wreszcie przy gotowaniu poznajemy historię rodu, z którego się wywodzą. Magia kuchni Loli zdaje się zresztą wychodzić nawet poza rodzinne powiązania i zmieniać coś w ludziach niezłączonych z nią więzami krwi, czasem przyjaciołach, a czasem nawet wrogach.
Powiem ci, czym jest dla mnie niebo. Niebo to stół, taki jak tutaj, przy którym siedzą wszyscy moi bliscy. Delektujemy się wspólnie przygotowanym jedzeniem, śmiejemy się i opowiadamy sobie historie, przy których czasem zakręci się nam w oku łza, lecz przez większość czasu świetnie się bawimy.*
Mofongo to cudowna opowieść o godzeniu się ze stratą i tym, co nieuniknione, o rodzinnych więzach, które czasem tak bardzo chciałoby się zerwać i o tym, jak bardzo, mimo tych chęci, są one potrzebne, a także o tym jak ciężko jest się przyznać do błędu i jak trudno jest nam czasem wyciągnąć dłoń do drugiego człowieka. Pełna ciepła i tej odrobiny magii, niby dostępnej każdemu z nas na codzień, którą jednak tak rzadko zdarza nam się dostrzec.
Cecilia Samartin, Mofongo, Wrocław, Bukowy Las 2013.
*s. 300