Uwaga, będę marudzić, stroić fochy, denerwować się i rzucać mięsem. Ok, może bez tego mięsa, bo i na obiad coś musi zostać :).
Długo zbierałam się do tego wpisu, w końcu dziś wybucham pod wpływem impulsu o jakże uroczym imieniu Agnieszka.
Lubię brać udział w konkursach. Naprawdę lubię. Wiadomo, najlepsze są te, w których nie potrzeba żadnego wysiłku. Te, w których wystarczy się zgłosić i czekać na wynik losowania. Ale i w innych biorę udział. Lubię rozwiązywać zagadki, szukać odpowiedzi na zadane pytania, napisać coś od siebie, czasem popuścić wodze fantazji. Nie lubię za to sytuacji, w których, by w ogóle móc stanąć w kolejce po jakąś książkę, muszę wykonać cały szereg różnych dziwnych czynności. Dodać bloga do obserwowanych, to niemalże podstawa. Czasem dodaję. Inna sprawa, że dzień po rozwiązaniu konkursu kasuję tego bloga, bo mi się go obserwować nie chce ani trochę. Tyle tylko, że do tych obserwowanych z biegiem czasu dochodzi coraz więcej innych opcji. Polub mnie na facebooku, dodaj mnie do linków, wstaw mój baner w bocznej szpalcie, dodaj notkę na temat mojego konkursu, zarejestruj się na fincie, skomentuj pięć moich notek, pobierz ode mnie książki na fincie, rozreklamuj mnie wśród znajomych, przyprowadź mi pięćdziesięciu innych fanów…
Ludzie! Stop! Ja wiem, że to wszystko nie jest skomplikowane, że wystarczy kilka kliknięć i już. Rozumiem też, że konkurs służy do swego rodzaju promocji, po coś te książki na ogół rozdajemy. Ja to wszystko wiem, przecież też kilka książek już w świat posłałam. Ale są chyba jakieś granice dobrego smaku? We mnie, w takich sytuacjach, przy takich konkursach, zawsze coś się buntuje i zdaje sobie po prostu sprawę, że nie mam na czole wypisane tablica informacyjna.
Inna sprawą są te konkursy organizowane na facebooku, w których o wygranej decyduje ilość lubiących mój post. I co ja mam wtedy biedna począć z tą moją marną setką znajomych? Nagabywać? Marudzić? Wysyłać setki wiadomości? Doprowadzić do tego, że w końcu klikną mi to „lubię to”, bez czytania o co chodzi, dla świętego spokoju? A nawet jak klikną to co dalej, skoro inni mają liczby znajomych przekraczające moją wielokrotnie?
Wiem, że to wszystko sprowadza się do jednego. Nie podobają Ci się zasady – nie bierz udziału. I prawda jest taka, że nie biorę. Bo mi się już odechciewa. Bo naprawdę wolę podnieść tyłek, przejść się do najbliższej księgarni i wydać te 30 zł, na książkę, którą na pewno otrzymam, bez robienia reklamy czemuś, czemu wcale nie chce jej robić.
Ja wiem, że jestem jakaś staromodna, niedzisiejsza, generalnie ponura, zrzędliwa, marudząca baba. Ale czy naprawdę ta ilość jest w naszym życiu taka ważna? Czy ona wiecznie musi wyprzedzać jakość? Czy to naprawdę takie cudowne, że mamy sto tysięcy obserwatorów, z czego 90% nie zaglądnie do nas nigdy więcej, bo im się nie podoba, bo tylko na książce im przecież zależało? Czy takie motywujące jest to, że mamy setki fanów (nie lubię tego określenia, ale brakuje mi zamiennika) na facebooku, skoro połowa z nich kilka miesięcy temu zdążyła już wyłączyć subskrypcję naszych postów, bo zwyczajnie ich nudzimy?
Naprawdę nie ilość świadczy o naszym blogu. Zastanówmy się trochę czy wymagania stawiane czytelnikom są naprawdę adekwatne do wartości możliwej nagrody…