Zaczęłam czytać to Cafe Museum i… poległam po 30 stronach. Nie wiem co się ostatnio ze mną dzieje, rzadko kiedy odkładam książki, a tu już druga w przeciągu kilku dni. Może jakiś zły okres nastał czy co.
Widziałam te wszystkie peany na temat tej pozycji. Że ktoś był przez całą lekturę głodny, że autor wspaniale pisze, że nie da się od książki oderwać. I ja też na podobne wrażenia liczyłam. Psikus, przeliczyłam się.
Doszłam do wniosku, że ja chyba za mało wrażliwa jestem, żeby dostrzec w tym piękno i zbyt tępa chyba, żeby zrozumieć ten inteligentny ton. No właśnie, a jeszcze dodatkowo zaroiło się na tych 30 stronach od jakiś dat, nazwisk, wydarzeń. Nie lubię historii, nawet jeśli to historia restauracji czy jedzenia, nie lubię i już, a już tym bardziej jeśli przedstawia się ją tak topornie.
I pomyśleć, że naiwnie chciałam tę książkę kupić. Ale bym sobie teraz pluła w brodę. I całe szczęście, że jeszcze póki co szkoda mi 40 zł za książkę (tak, staram się nie wydawać na jedną książkę więcej niż 30 zł – taki już ze mnie dusigrosz. Ale z drugiej strony chyba za dużo książek kupuję miesięcznie, żeby faktycznie wydawać na nie tyle ile głosi cena okładkowa), dlatego czekałam aż pojawi się ona w bibliotece.
I zdecydowanie, jeśli ktoś zamierza po tę książkę sięgnąć, to polecam raczej włączyć sobie kilka odcinków Podróży kulinarnych Roberta Makłowicza. Myślę, że będzie to po stokroć przyjemniejsze.
Robert Makłowicz, Cafe Museum, Wołowiec, Wydawnictwo Czarne 2010.