Premiera 7. września!

Taak, czytałam Artemisa Fowla. Tego pierwszego. Pierwszą część znaczy. Ale kiedy to było? Z osiem, dziewięć lat temu? Mało z niego pamiętam. Tyle tylko, że mi się podobało. Później bardzo chciałam przeczytać drugą część, ale nigdy jej nie było w bibliotece. A wówczas jeszcze nie kupowałam książek tak nałogowo, więc czekałam… i czekałam, aż w końcu zapomniałam.

I przypomniałam sobie niedawno, gdy otrzymałam… siódmą część. Siódmą? Rany… to tyle ich już wyszło? Ale w końcu to nie pierwszy cykl, który czytam nie po kolei, a ponieważ wspomnienia z pierwszego miałam raczej pozytywne, pomyślałam sobie, że co mi szkodzi? I okazało się, że w zasadzie nic. Choć bez lekkiego kręcenia nosem się nie obyło.

Pierwsza sprawa: bohater książki to nadal ten sam Artemis, którego ja znałam. Nadal jest gburowatym i nadzwyczaj niesympatycznym geniuszem. Przynajmniej do czasu. Tym razem wraz z wróżkami (i centaurem) postanawia uchronić Ziemię przed zgubnym wpływem globalnego ocieplenia. I właściwie, ten wielki PROJEKT mógłby się udać, gdyby nie tytułowy Kompleks Atlantydy, przez który chłopiec zaczyna tracić zaufanie do najbliższych, obsesyjnie liczyć wypowiadane słowa (czwórka przecież mogłaby oznaczać śmierć) i osuwać się coraz bardziej w zakamarki własnego umysłu do głosu dopuszczając Oriona Fowla, osobę nadzwyczaj miłą i uprzejmą.

Czytało się to wszystko całkiem dobrze. Pojawienie się Oriona to pomysł nadzwyczaj udany, bo to właśnie on swoimi tekstami doprowadzał do moich wybuchów śmiechu i odruchów wymiotnych Holly Niedużej oraz Ogierka.

Powieść wciąga, z ciekawością śledziłam kolejne wydarzenia, czekając na dalszy ciąg, rozwiązanie i mimo wszystko powrót wrednego krętacza Artemisa, który paradoksalnie wzbudza jednak sympatię, a przynajmniej wydaje się dużo bardziej na miejscu niż jego alter ego. I właściwie nawet nie przeszkadza przy tym wszystkim nieznajomość poprzednich części, bo łatwo się w całej akcji połapać.

Przeszkadzają za to inne rzeczy. Na przykład ogromne nasycenie wszelkimi możliwymi wynalazkami technicznymi posiadającymi czasem niezwykle skomplikowane nazwy. Ja wiem, takie czasy, muszę się przyzwyczajać, bo może niedługo te wszystkie urządzenia wyjdą z kart książek i nas zaleją. Choć buntujące się amorfoboty od których zależy nasze być albo nie być to jednak dość przerażająca wizja.

Dodatkowo gubiłam się trochę przez imiona wprowadzanych do powieści postaci. O ile Artemis, Butler, Julia, Ogierek i Holly Nieduża byli jeszcze do zaakceptowania, tak przy całej reszcie momentami traciłam orientację.

W każdym razie książkę mogę polecić młodzieży, zwłaszcza tej znającej Artemisa z poprzednich części lub tej zafascynowanej współczesnymi osiągnięciami nauki. A sama może powinnam się skusić na poprzednie tomy?

Eoin Colfer, Artemis Fowl: Kompleks Atlantydy, Warszawa, Wydawnictwo W.A.B. 2011.