Lauren Liebenberg czyniąc narratorką swej powieści niespełna dziewięcioletnią dziewczynkę funduje nam niezwykłą podróż w czasie i przestrzeni. Trwają lata siedemdziesiąte, a my zostajemy przeniesieni na spękaną ziemię Rodezji, na tereny zamieszkane przez białych, aby poznać rodzinę O’Callohan, zwłaszcza zaś dwie najmłodsze członkinie. Wspomnianą już narratorkę Nyree i jej siedmioletnią siostrę Cię.

Ich ojciec jest żołnierzem walczącym z terrorystami, którzy swoją drogą bardziej kojarzą się dziewczynkom z jakimiś fantastycznymi stworami niż realnym zagrożeniem. Jego rzadkie pobyty w domu stanowią dla Nyree i Cii prawdziwe święto, podczas którego nawet ich mama staję się w końcu bardziej kobieca. Jednakże wśród codziennych zabaw czas między jedną wizytą ojca, a drugą zdaje się aż tak bardzo nie dłużyć, a smak dżemu i masła orzechowego osładza życie na tyle, że i tęsknota zdaje się mniejsza.

I tak spokojnie zapewne upływałby każdy ich kolejny dzień, wśród śmiechu i radości, gdyby kuzyn Ronin, który pewnego dnia pojawił się na farmie i skutecznie zaczął uprzykrzać im życie.

Liebenberg świetnie oddała uczucie jakie jest między siostrami. Rzadko kiedy, nawet w literaturze, zwłaszcza wśród tak młodych postaci zdarza się taka miłość, lojalność i oddanie, która bije z każdej strony. Na wielką pochwałę zasługuję również postać Ronina, który nie wzbudzając żadnych, naprawdę żadnych pozytywnych uczuć zrobił na mnie ogromne wrażenie. Przez całą lekturę nie mogłam wyjść z podziwu, skąd w tak młodym człowieku tyle okrucieństwa i nienawiści. Zastanawiałam się co też nim musiało kierować, co się kryło w jego głowie, co takiego stało się w jego życiu, że zachowuje się tak a nie inaczej.

W narracji Nyree znaleźć możemy też trochę przekazanych nam przez nią opowieści ich służącego Nyree. Właściwie tylko dzięki niemu dowiadujemy się co nieco o życiu czarnych Afrykanów, o jego pracy w kopalni, mieszkaniu w Kolonii i pobycie w więzieniu zarządzanym przez białych, z którego jeśli uda się komuś wyjść żywemu to wie, że otrzymał Boże Błogosławieństwo* i nic nie jest go już w stanie dotknąć. To jemu też została wydzielona największa część mojej sympatii, wcale nie Oupie, choć i bez niego książka na pewno wiele by straciła.

Smak dżemu i masła orzechowego to pięknie opowiedziana historia, niezwykle nostalgiczna, w której rzeczywistość miesza się z wiarą we wróżki i duchy przodków, gotowe zawsze przyjść z pomocą. Styl jaki obrała autorka wymaga koncentracji, ale jednocześnie jest na tyle prosty, aby faktycznie odpowiadać przemyśleniom kilkuletniego dziecka. Chyba od początku zdaje się też wskazywać czytelnikowi na tragiczne zakończenie, od początku podświadomie wyczuwamy, że w tej opowieści nie może wydarzyć się nic dobrego, choć przecież pełno tu dobroci.

Udało mi się znaleźć informację o tym, że Smak dżemu i masła orzechowego to nie jedyna książka napisana przez Lauren Liebenberg i ciekawa jestem czy The West Rand Jive Cats Boxing Club zostanie również przetłumaczona na język polski.

Teraz zaś to co mnie drażniło. Słowniczek umieszczony na końcu książki. Samym, samiutkim, szarutkim końcu, przez co raz w raz trzeba lekturę przerywać i rozpraszać się niemiłosiernie, po to, żeby sobie sprawdzić, że słówko, którego nie rozumiemy to na przykład okrzyk, wcale nie dający się przetłumaczyć. Wiem, że już kiedyś o tym pisałam, ale na mnie te słowniczki na końcu działają jak płachta na byka. Przypisy u dołu strony są dużo wygodniejsze (wiem, wiem, nie dla wszystkich, ale jednak gdy patrzę po znajomych to przynajmniej dla większości), łatwiej na nie spojrzeć, nie trzeba szukać, odrywać się od lektury i załamywać rąk, gdy okazuje się, że tak ważne dla nas znaczenie wcale nie ma znaczenia. Już zwłaszcza jeśli te dolne przypisy i tak są w książce zamieszczone, tyle, że do słówek angielskich.

Szczęściem w nieszczęściu jest za to piękna oprawa graficzna, która zdaje się choć po części wynagradzać czytelnikowi utratę wszystkich nerwów.

Ocena: 5/6

Lauren Liebenberg, Smak dżemu i masła orzechowego, Sopot-Londyn, Smak Słowa 2009

*Tamże, s. 87.