Ewa to trzydziestodwulatka, rozwódka, kobieta po przejściach, która marzy o własnym białym, spokojnym domku na skraju lasu, szczęśliwej rodzinie, która co roku w czasie Wigilii zbierałaby się w tym właśnie domku, dwóch albo trzech aniołkach, które by po nim biegały z wiecznym, wesołym krzykiem na ustach i kochającym mężczyźnie, na którego silnym ramieniu mogłaby się oprzeć, gdy nie będzie miała sił, by zrobić cokolwiek innego. I nagle wszystko się spełnia, jakby za dotknięciem magicznej różdżki. Choć może to nie różdżka, może to tylko komputerowe kości. Faktem jednak jest, że Ewa znajduje swój wymarzony domek, trochę zniszczony, trochę potrzebujący odświeżenia, ale wszystko przecież da się zrobić. Wystarczy trochę funduszy, może nawet trochę więcej funduszy, których Ewa nie ma i nie za bardzo ma je skąd wytrzasnąć, bo bank przecież pożyczki bezrobotnej kobiecie nie udzieli, a przyjaciele mają dość pożyczania, że o ojczymie, który własną pożyczkę dawno powinien Ewuni oddać nawet nie chce się wspominać. Tu z pomocą przychodzi Andrzejek, w którym to nasza bohaterka potajemnie (czy aby na pewno?) się kocha, od dawien dawna zresztą, może właściwie od zawsze, a który zgadza się na wyłożenie potrzebnej gotówki pod jednym warunkiem. Ewunia musi te pieniądze odrobić. Jak? Wystarczy, że poprowadzi wydawnictwo, które przyjaciel miał od dawna w planach i w ciągu trzech miesięcy wyda bestseller. Cóż, w tym momencie niemożliwe staje się możliwym, a spełnione marzenia zaczynają się mnożyć w zatrważającym tempie.

I ja sobie tak teraz myślę co też Ta Michalak ze mną nawyczyniała, w ciągu kilku dni! Żebym tak przechodziła od histerycznego płaczu do gromkiego śmiechu? Śmiała się ze łzami w oczach? Parskała i prychała, gdy mój M. już wystarczająco często zerka na mnie jak na idiotkę? I żebym tak chwili odpoczynku, ja,  biedna czytelniczka nie miała, pięciu minut na złapanie oddechu, bo to się przecież w końcu zapowietrzyć można, albo od tego kwilenia albo od rechotania. Bo jak się nie śmiać przy tych wszystkich pomysłach Ewy? Przy jej roztargnieniu i szaleństwie. Jak się nie śmiać, gdy do wydawnictwa napływają te wszystkie propozycje potencjalnych… bestsellerów? Z drugiej strony jak nie uronić ani jednej łzy, gdy młoda dziewczyna traci całą radość życia, zostaje wyniszczona przez śmiertelną chorobę i niewiadomo czy ktokolwiek zdąży jej pomóc na czas. Nie, nie narzekam na ten brak spokoju, na tę łatwość i szybkość, z jaką autorka dorzuca nam kolejnych wrażeń. Nie marudzę, absolutnie, jakbym śmiała. Tym bardziej, że podobało mi się, nawet bardzo, mam wrażenie nawet, że trafiło w idealny czas, w te dni kiedy musiałam się na chwilę oderwać od wszystkiego co się wokół działo, a poprzedni tydzień do najlepszych nie należał, oj nie.

I można by narzekać, że schematycznie, że słodko, że mdło, że zbyt idealnie, że niedobrze się robi od całego tego cukru, że można by go choć słodzikiem zastąpić. Można, tylko po co? Ja lubię cukier, i wierzę w to, że po złym czasie musi nadejść ten dobry, że w życiu musi być zachowana równowaga, i lubię takie historie, są mi one potrzebne, muszę się czasem napchać tymi wszystkimi słodkościami, by móc normalnie funkcjonować. Te opowieści sprawiają, że cieplej robi się na sercu, dodają człowiekowi trochę nadziei i wiary w to, że nie tylko złe rzeczy jeszcze nas w życiu mogą spotkać i że gdzieś tam czeka nasza własna Poziomka.

Dla kogo to książka? Dla kucharek, a jakże! I ja te książki dla kucharek czytać mogę bez przerwy, choć z samym gotowaniem mogłoby już być odrobinę gorzej…

Ocena: 5/6

Strona autorki.

Katarzyna Michalak, Rok w Poziomce, Kraków, Wydawnictwo Literackie, 2010.