Sylwester 1938 roku. Duża rodzina, z którą, zgodnie ze starym porzekadłem, najlepiej wygląda się na zdjęciu. Grono osób, z których każda mogłaby zabić, ogromny spadek, za który zabić warto i wielki stary dom, całkowicie odcięty od świata za sprawą śnieżycy, z mnóstwem zakątków, w których można się zgubić. Albo schować. Do tego namnażające się tajemnice, trzy trupy i… ciekawość, która towarzyszy nam od pierwszej do ostatniej strony. Szwechłowicz stworzyła kryminał, od którego naprawdę ciężko było mi się oderwać.

OstatniaWola

Ostatnia wola to przede wszystkim galeria nietuzinkowych postaci, z których absolutnie każda, nawet ta najmniej pozorna, mogłaby się okazać mordercą. Każdy ma tu swoje tajemnice, każdy posiada ciemną stronę i przynajmniej jedną, czasem głęboko ukrytą cechę wskazującą na to, że byłby zdolny do zabójstwa. Zaczynając od samej sprawczyni zamieszania, czyli ciotki Wirydianny Korzyckiej, dziewięćdziesięciopięcioletniej zgorzkniałej wdowy po trzech mężach, która każdemu ze swoich najbliższych nie szczędzi przykrych komentarzy, poprzez wykazującego detektywistyczne zapędy zakonnika z niejasną przeszłością czy złośliwą rozwódkę, a przy tym pisarkę romansów najniższych lotów aż na jej nastoletniej, a mimo tego dość wyemancypowanej córce kończąc. Historia każdego z wykreowanych przez Szwechłowicz bohaterów mogłaby z powodzeniem stanowić wątek dla oddzielnej powieści. Wielkie brawa.

Ostatnia wola okazała się doskonałym kryminałem retro z nieco może rozczarowującym zakończeniem, bo spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego, ale przywodzącego na myśl doskonałe powieści Agathy Christie, co samo w sobie powinno stanowić wystarczającą zachętę. Lubię takie pozytywnie zaskakujące książki, zwłaszcza gdy, jak w tym przypadku, trafiam na nie zupełnie przypadkiem.

Joanna Szwechłowicz, Ostatnia wola, Warszawa, Prószyński i S-ka 2015