Śliczna okładka przyciąga wzrok. Całą sobą obiecuje miłe spędzenie czasu. Ciężko się oprzeć, by nie przekonać się, co się pod nią kryje, by nie sięgnąć po Dom na Sycylii.

Tess Angels niespodziewanie dostaje w spadku piękną, choć nieco podniszczoną willę na Sycylii. Co zadziwiające dostaje ją od człowieka, którego nigdy w życiu nie widziała nawet na oczy i choć jego nazwisko obiło jej się parę razy o uszy, to za nic nie potrafi zrozumieć dlaczego zostawił Villę Sirenę właśnie jej. Oczywiście dziwne zbiegi okoliczności decydują o tym, że prawie w tym samym momencie Tess rozstaje się z mężczyzną, z którym… właściwie i tak nie mogłaby być. Niedługo po tym podejmuje też decyzje o odejściu z pracy. Choć ze względu na korzenie, powinna Sycylię znać już od dawna, to okazuje się, że ze swoją matką nigdy o tym miejscu nawet nie rozmawiała, bo jeśli o to chodzi Flavia przez całe życie była wyjątkowo skryta. Tess postanawia więc pojechać tam, by odkryć nie tylko rodzinne tajemnice, ale być może i samą siebie.

Poza historią Tess, próbującej odnaleźć namiastkę spokoju, miotającej się pomiędzy dwoma gorącymi Sycylijczykami, poszukującej tajemniczego il Tesoro i próbującej zrozumieć dziwne zasady rządzące wyspą i jej mieszkańcami, poznajemy też powoli tajemnice jej matki oraz poprowadzony jakby od niechcenia wątek Ginny, jej nastoletniej córki.

Teoretycznie było w tej powieści wszystko co lubię. Miłość, południowe słońce, rodzinne, skrywane przez lata sekrety i oczywiście dużo dobrego, włoskiego jedzenia, a jednak czegoś mi zabrakło. 

Wątek Ginny tak naprawdę co chwilę mi ginął i dopiero przy fragmentach jej poświęconych na powrót przypominałam sobie o istnieniu tej bohaterki i tym, że, przynajmniej w teorii, odgrywa ona w powieści jakąkolwiek rolę. Nie umiem jednak tej roli określić, bo miałam wrażenie, że Ginny została do całej historii wepchnięta jakby na siłę. I mimo tego, że rosnąca Gula, jej stała towarzyszka, powodowana gniewem i bezsilnością, powrót nieznanego ojca, dylematy dotyczące dalszego życia czy chęć uwolnienia się od bycia tym, kim wszyscy pragnęliby ją widzieć, mogłyby zwrócić uwagę i stać się przy tym może nawet największym plusem Domu na Sycylii, to jednak nie zwracają, bo przez autorkę traktowane są marginalnie, przez co i czytelnik przechodzi obok nich obojętnie.

Historia Flavii, choć interesująca, zupełnie nie potrafiła mnie wciągnąć. Ciężko było mi przywyknąć do tego, że kobieta spisująca własne wspomnienia, prowadząca swego rodzaju pamiętnik, pisząca listy do córki, wyjaśniając swą przeszłość, odkrywając własną tajemnice, pisze o sobie wciąż w osobie trzeciej, jak o kimś zupełnie obcym. O kimś, na kogo patrzyłaby z boku. Przez to te fragmenty wydały mi się właściwie pozbawione emocji, którymi powinny być przecież aż przeładowane. Zresztą, wielokrotnie sama Flavia pisała o tym, że ciężko jej spamiętać fakty, więc skupi się na emocjach, po czym wymieniała miejsca, w których była, nazwy ulic, po których przechodziła, rzeczy, które tam zakupiła… Jakby zapominając o tym, co najważniejsze.

Choć im bliżej końca, tym bardziej akcja nabiera choć odrobinki tempa, a Ley raz za razem stara się wprowadzać do swej powieści elementy mające przyciągnąć uwagę czytelnika, to niestety nie jest w stanie uratować całości, która w moim odbiorze wydaje się nazbyt rozciągnięta i chaotyczna. Zupełnie jakby autorka potraktowała swą powieść jak wielki wór, do którego może wrzucić wszystko, zapominając o tym, że ten wór może się jej w końcu rozejść w szwach.

Recenzja opublikowana na dlalejdis.pl 

Rosanna Ley, Dom na Sycylii, Kraków, Wydawnictwo Literackie 2013.