Artur Andrus. Dla niektórych znakomity konferansjer, dla innych niezastąpiony radiowiec Trójki, dla mnie po prostu Jonathan Owens, postanowił (albo został namówiony do tego by) wydać zbiór swoich (najlepszych) tekstów w postaci książki. I ja się mogę z tego powodu tylko i wyłącznie cieszyć, bo na bloga jego jakoś nigdy dotąd nie trafiłam, a książka to jednak książka i mogę ją sobie mieć, położyć gdzieś pod ręką i wracać do tych tekstów, przy których parskałam śmiechem jak rzadko.
Bo jak się nie zaśmiać, gdy Andrus opisuje swą pokraczną jazdę na nartach? Albo jak wspomina momenty, gdy mu wpadł telefon do wody i choćby chciał, to nie miał jak zadzwonić po pomoc, bo przecież wszystkie numery miał zapisane na karcie SIM, w końcu tam tyyyyyle można zapisać! Albo jak z odrobiną ironii pisze o wiecznie-robiących-remont sąsiadach, którzy obecni są chyba w każdym jednym bloku. Choć u mnie dominują akurat ci wiecznie-tłuczący-kotlety-dla-całej-rodziny-i-części-wojska.
Blog osławiony między niewiastami to przedruki Andrusowych zapisków blogowych, ale także jego tekstów pisanych specjalnie dla czasopism Prime, Policja 997 czy Gazety Lekarskiej. To przywołane wypowiedzi słuchaczy radiowej Trójki (na tematy wszelakie), to pewien rodzaj zbioru jego wierszy i piosenek (wyśmienitych i pisanych pod byle pretekstem) i wklejone gdzieniegdzie zapiski pisane ręcznie (na szybko, na karteluszkach takich, jakie się tylko znalazły pod ręką). W każdym z tych tekstów widać dużo dystansu do siebie i całego świata, w dodatku z każdego wypływa tyle osobistego uroku, że niejedna kobieta mogłaby go Andrusowi pozazdrościć. Ja zazdroszczę, no cóż.
Początkowe założenie miałam takie, by czytać po kilka (maksymalnie pięć) felietonów dziennie. Raz, żeby na dłużej mi starczyło. Dwa, że bałam się po prostu przyjmować większą ilość na raz, myśląc, że koniec końców poczuje przesyt, stwierdzę, że co za dużo to jednak nie aż tak zdrowo i zrobi mi się po prostu mdło. Głupia byłam, bo tych tekstów wcale się nie da czytać po kilka dziennie! Nie, bo nim się człowiek zorientuje to przeleci co najmniej z piętnaście, a potem leci dalej, bo mu mało i mało, aż dociera do ostatniej strony i się zastanawia jak to możliwe, że całość liczy prawie sześćset stron.
Nie mogłabym nie napisać o tym, że był taki moment, kiedy dosłownie na chwilę książkę odłożyłam, żeby podejść do komputera i coś tam na nim zrobić, zapisać, cokolwiek, nieważne. W każdym razie w tym momencie po Blog… sięgnął mój M. i już po chwili wybuchnął obsesyjnym śmiechem. To chyba o czymś świadczy, prawda? Zwłaszcza, że na ogół gdy to ja się śmieje przy lekturze, on patrzy na mnie jak na wariatkę, twierdząc uparcie, że dość dziwnym zachowaniem jest śmianie się do książki. Z tym więc Was zostawię, zachęcając gorąco do sięgnięcia po całość. Bo powiadam Wam… dobra to książka, przy której uśmiech nie chce zejść z twarzy.
Artur Andrus, Blog osławiony między niewiastami, Warszawa, Prószyński i S-ka 2012.