Powiem szczerze. Trochę się bałam. Po pierwsze: Szczygła w tym wydaniu. Trochę jeszcze niewyrobionego, szukającego własnego stylu, zupełnie początkującego i co najważniejsze piszącego o Polsce. Właśnie, Polska. Ja się chyba najbardziej bałam jej obrazu w tej książce. Obrazu, którego nie tyle nie znam, co po prostu nie pamiętam. Lata 90., początki kapitalizmu, zmiany zachodzące tam gdzie się ich najmniej spodziewano.

Mimo obaw po książkę sięgnęłam i już przy pierwszej stronie poczułam się jak u siebie. W drugim zdaniu zobaczyłam: idę na róg Nowowiejskiej i Jedności. Czekam na ósemkę*, toż to Wrocław proszę Państwa! Obawy zniknęły, niepewność wyfrunęła, a ja zatopiłam się w lekturze.

Początkowo było ciężko. Obraz Polaków wynurzający się z pierwszych stron nie zachwyca. To ludzie, którzy z dnia na dzień stracili wszystko, są zagubieni, niepewni przyszłości i próbują kombinować. Niestety, na wszelkie sposoby. Ogłoszenia prasowe momentami doprowadzały mnie do łez. Ze śmiechu. Wystawianie na sprzedaż wszystkiego, wieczna chęć robienia interesów, czasem z góry skazanych na niepowodzenie, nieustanna potrzeba wygadania się, poużalania i przedstawienia własnej osoby w jak najlepszym świetle. To obraz Polaka lat 90. W mojej głowie mniej więcej do połowy książki pobrzmiewało jedno zdanie: cholera, niech ktoś mi teraz powie, że pieniądze szczęścia nie dają

A potem nastąpił jakby obrót o 180 stopni i zaczęły się tematy całkiem przyjemne, napawające mnie choć odrobiną optymizmu, bo okazało się, że może te wczesne lata kapitalizmu nie były aż tak ciężkie jak by się mogło wydawać, a Polak to nie cwaniak rozglądający się na lewo i prawo w poszukiwaniu jak najlepszej okazji do zarobku.

Jeśli spojrzymy na Niedzielę, która zdarzyła się w środę jak na całość to faktycznie można zarzucić jej nierówność. Tyle, że ja jej zarzucać nie będę, bo raz: taką nierówność można zarzucić każdemu zbiorowi, nieważne czy to reportaże, wiersze czy opowiadania, a dwa: ja sama nie umiem do końca określić z czego owa nierówność wynika. Zastanawia mnie czy odczułam ją naprawdę tylko ze względu na styl pisania czy też bardziej ze względu na podejmowane tematy.Nic nie poradzę na to, że jedne zainteresowały mnie bardziej, inne mniej.

Szalenie podobał mi się reportaż na temat języka polskiego, wprowadzania do niego obcych słów, tworzenia nowych na jego podstawie, zapożyczeń i tego, że lubujemy się we wtrącaniu tu czy tam jak największej ilości angielskich słów. Nie wiem jaki dokładnie miało to rozmiar w czasach opisywanych przez Szczygła, wiem jak to wygląda dziś. I choć sama czasem do swoich wypowiedzi wtrącam obce słówka (czy też zapożyczenia, co robię z pewnością bardzo często nawet o tym nie wiedząc) to już lajki, hejty i inne bajdełeje używane na wszelkie możliwe sposoby, czasem zupełnie bez sensu doprowadzają mnie do szału. 

Słów kilka na temat wydania, które jest piękne, naprawdę. Jest efektowne, jest bardzo staranne pod względem typograficznym. Zero literówek, bardzo dużo zdjęć, kredowy papier. Cud, miód i orzeszki, chciałoby się rzec. Tyle, że się nie rzeknie, bo przy tym wszystkim ma też przeokrutnie niewygodny format. Naprawdę nie pamiętam kiedy ostatni raz bym się aż tak napowyginała przy czytaniu. Nic to. Wlaściwie, jeśli się zastanowić… może dla kilku chwil przyjemności i niewygodny format jest do przeżycia?

Recenzja napisana dla portalu LubimyCzytać.pl

Ocena: 4,5/6

Mariusz Szczygieł, Niedziela, która zdarzyła się w środę, Wołowiec, Wydawnictwo Czarne 2011.

*Tamże, s. 5.